DueSouth.org - nieoficjalna, polska strona serialu Due South (Na południe)   DueSouth.org - nieoficjalna, polska strona serialu Due South (Na południe)

Menu
Strona główna
Obsada
Epizody
Muzyka
Galeria
Download
Fanfiction
Forum
FAQ
Linki
Księga gości
Redakcja


Moje pierwsze zadanie

Dwa tygodnie później ja i sierżant Frabisher postanowiliśmy wyruszyć na pomoc kapralowi Lamont. Back Frabisher mając do wyboru 10 kadetów wybrał do akcji właśnie mnie. To był naprawdę wielki zaszczyt dla mnie. Niejeden z moich chłopców z Konnej Policji chciałby być na moim miejscu.

To miało być moje pierwsze zadanie odkąd tu przybyłam. Byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa i dumna, że mogę pracować z kimś takim jak Back Frabisher. Jeszcze tej nocy spakowaliśmy niewielki ekwipunek, na który składało się: 2 jedwabne służbowe namioty i 2 nieduże plecaki z prowiantem. Do sań dopięliśmy psy. Tak przygotowani ruszyliśmy niezwłocznie ku Monitabie. Jechaliśmy dobre kilka mil. Jechaliśmy bardzo szybko, by zdążyć zanim sierżant McDawel zrobi coś kapralowi. Mieliśmy świadomość, że sprawa była zbyt delikatna, by rozwiązać ją siłą. Bądź co bądź kapral był w rękach szaleńca. Wystarczył jeden nieostrożny ruch, aby mój kochany już nigdy do mnie nie wrócił. Wobec tego postanowiliśmy obmyślić plan działania. Rozłożyliśmy obóz i zaczęliśmy projektować nasze działania. Ostatecznie plan wyglądał jak następuje:

Po dotarciu na miejsce mieliśmy się rozdzielić i ja miałam pójść szukać kaprala. Sierżant w tym czasie miał znaleźć tego drugiego..Po planie przyszedł czas na posiłek. Tradycyjnie: smażony boczek. Fasola, kilka sucharków, mleko i herbata. Siedzieliśmy tak jakiś czas przy ognisku i opowiadaliśmy sobie różne historie. Nawet zapomnieliśmy o naszej misji, przynajmniej ja, bo co do sierżanta Frabishera - on na pewno nie zapomniał. Mogłam to wyczytać w jego oczach, mimo, że jego zawsze stalowy wzrok to utrudniał. Kiedy tak rozmyślałam on naraz wstał i ruszył do namiotu. Stojąc tak parę kroków od ogniska odwrócił się i rzucił przez ramię: - Meg proszę cię nie siedź zbyt długo. Rano musimy ruszać. - Dobrze, odpowiedziałam. Sierżant udał się na spoczynek, a ja zostałam sama. Siedziałam tak trochę smutna i przygnębiona, a moje myśli krążyły wokół osoby Lamonta. W końcu nad uczuciem obawy i tęsknoty zwyciężyło zmęczenie. Wstałam i ruszyłam w kierunku namiotu. Szłam wolno, a śnieg skrzypiał pod moimi stopami. Zaraz po wejściu do namiotu upadłam na posłanie i zasnęłam.



Cudowne ocalenie kaprala

Nagle zbudziły mnie jakieś głosy. Wzięłam fuzje i wyszłam z namiotu w oszołamiającą, pustą ciemność. Stanęłam z podniesioną w górę fuzją i czekałam na to co będzie dalej. Nagle usłyszałam czyjś głos wzywający pomocy. Niewiele myśląc ruszyłam w stronę z której dochodził głos. To co zobaczyłam na miejscu napełniło mnie wielkim szczęściem. To był mój ukochany! Zapomniałam o całym świecie. Teraz tuliłam w rękach głowę mojego kochanego Lamonta. Nie czułam zimna, ani nie pytałam jak, tylko dziękowałam Bogu za to wielkie szczęście. Pierwsze emocje opadły, trzeba było pomóc wstać rannemu Lamontowi. Zwolna ruszyliśmy w stronę obozu. A gdy dotarliśmy na miejsce przywitała nas zdziwiona twarz sierżanta. - Czy to jest kapral Lamont? - spytał sierżant. - Tak sierżancie! Odpowiedziałam z radością. Naraz sierżant doskoczył do kaprala i rzekł: Witaj synu. Jak dobrze jest zobaczyć cię znowu. Po czym Frabisher obił Lamonta ramieniem i wszyscy razem ruszyliśmy do namiotów.

Następnego ranka zwinęliśmy obóz i wszyscy troje udaliśmy się w drogę powrotną do Alberty.

Znów byłam szczęśliwa, bo mój ukochany był ze mną i wiedziałam, że tak będzie już zawsze. Już wkrótce moje marzenia miały się spełnić.



Ślub - czyli najszczęśliwszy dzień mojego życia

Następnego dnia dotarliśmy do Alberty. Przywitały nas okrzyki radości. Jeszcze tego samego dnia konni postanowili zorganizować nam ślub. Zaczęły się przygotowania do ceremonii. Przyszedł czas i na mnie sam ą. Trzeba było ściągnąć ten cały mundur, wziąć gorąca, odprężającą kąpiel i...założyć suknie.

W tym samym czasie Alwin wkładał czerwony mundur, a do niego czarne spodnie i wysokie, lśniące, brązowe buty. W ręku trzymał szary skautowski kapelusz. U pasa wisiała piękna, błyszcząca szabla. Nagle ktoś zapukał do drzwi. - Proszę wejść! Odparł Lamont wesoło. W drzwiach ukazał się młody konny. - Kapralu już czas, powiedział. - Dobrze odparł Lamont i ruszył do drzwi. Na schodach powitał go sierżant Frabisher. - Gratuluje ci synu - i uścisnęli sobie dłonie. Kiedy kapral wyszedł już na zewnątrz, przed budynkiem czekały już dwa piękne rumaki. Jednego z nich dosiadał Carter. Kapral energicznie wskoczył drugiemu na grzbiet. - W drogę! Krzyknął i dwa czarne rumaki pomknęły jak wicher. Tylko chmura kurzu uniosła się za nimi i gdzieś w oddali słychać było tętent końskich kopyt.

Kiedy byłam zaabsorbowana czynieniem ostatnich poprawek do pokoju wszedł sierżant Frabisher. Stanął jak skamieniały i patrzył na mnie milcząco. Po dłuższej chwili rzekł: Niech mnie licho jeśli to jest nasza Meg! W pierwszej chwili myślałem, że to sama boska Afrodyta zstąpiła z Olimpu. Wiesz Meg, masz szczęście, że jestem już stary, bo inaczej sam bym się z tobą ożenił. Jednak dzisiaj może spotkać mnie tylko jeden zaszczyt - poprowadzić pannę młodą do ołtarza ( trzeba bowiem wiedzieć, że w RCMP panuje taki zwyczaj, iż kiedy konna policjantka wychodzi za maż, a jej własny ojciec nie może poprowadzić córki do ołtarza, to rolę tę pełni najstarszy stopniem). Wzięłam więc bukiecik białych róż i postąpiłam dostojnie parę kroków ku sierżantowi. Biały tren ślubnej sukni ciągnął się za mną. Za niespełna trzy godziny miałam zostać najszczęśliwszą konną policjantką na świecie.

Podałam zatem rękę sierżantowi i ruszyliśmy po schodach. Chwilę później byliśmy już przed budynkiem. Przed moimi oczami stała piękna, czarna, stylowa kareta zaprzężona w sześć czarnych koni. Frabisher pomógł mi wsiąść do środka. Potem i on sam zajął miejsce obok mnie. Konie ruszyły. Po obu stronach karety jechało jeszcze po dwóch Constabli. Trzymali oni w rękach długie halabardy zakończone czerwono- białymi łopoczącymi na wietrze chorągiewkami. Cały orszak ruszył w stronę kościoła. Po pół godzinie powóz zatrzymał się przed niewielkim kościółkiem. Chłopcy, którzy stanowili naszą eskortę zsiedli z koni i ustawili się po obu stronach drogi. Z halabard, które trzymali w rękach utworzyli wspaniałą arkadę. Back Frabisher pomógł mi wysiąść. Wzięłam go pod rękę i przeszliśmy przez tunel, utworzony z halabard do kościoła. Przed ołtarzem, w pięknym czerwonym mundurze czekał już na mnie kapral Lamont. Kiedy Frabisher oddawał moja rękę Lamontowi, ten patrzył na mnie jak urzeczony. Ceremonia rozpoczęła się.

Ja i Lamont uklękliśmy przed ołtarzem. Kapłan zapytał. - Czy ty Alwinie Lamont bierzesz sobie tę oto kobietę za żonę? - Tak, odrzekł z uśmiechem. - Czy ty Megan Fraser bierzesz sobie tego oto mężczyznę za męża?, zwrócił się do mnie. - Tak biorę - odparłam pewnie nałożyliśmy sobie obrączki na znak naszej wzajemnej miłości i wierności. Po tym kapłan rzekł: - Prawem nadanym mi przez kościół oraz państwo Kanada ogłaszam was mężem i żona. Kapralu możesz teraz pocałować pannę młodą. Po tych słowach Lamont delikatnie uniósł mój welon i delikatnie mnie pocałował. Na zewnątrz owacjom nie było końca. My jednak nie zatrzymywaliśmy się na gratulacje, ale szczęśliwi i razem wsiedliśmy do powozu. Ruszyliśmy w powrotną drogę. W koszarach czekała na nas weselna uczta.



Święta Bożego Narodzenia

Dni mijały nam przeważnie na pracy. Widywaliśmy się strasznie rzadko, chyba, że wieczorem i to nie zawsze.

Któregoś dnia, a była to Wigilia Alwin wpadł do koszarowej izby, w której tymczasowo mieszkaliśmy i krzycząc na całe gardło wziął mnie na ręce. Po czym zaczął się ze mną kręcić po całej izbie i powtarzał: Kocham cię Meg! Kocham! Próby uciszenia go na nic się nie zdały. Dopiero stanowcze - Alwi! W tej chwili postaw mnie na ziemi, zaraz mam służbę! - poskutkowały. Kochana nie martw się o służbę - powiedział. Sam McGregor dał nam urlop! A teraz, czy szanowna pani zechce podać mi rękę i pójść obejrzeć swój pałac! - zapytał żartobliwie. Zgodziłam się bez oporów. Wyszliśmy z koszar. Tuż za bramą czekały na nas dwa konie. Alwin pomógł mi dosiąść jednego z nich i sam uczynił to samo. Ruszyliśmy ku północy. Przez długi czas jechaliśmy nic do siebie nie mówiąc, a gdy dotarliśmy na miejsce Lamont poprosił mnie bym zamknęła oczy. Nie wiedząc co zamierza spełniłam jednak jego prośbę. Czułam tylko jak delikatnie zdejmuje mnie z siodła i trzymając na rękach gdzieś mnie niesie. Po kilkudziesięciu krokach Alwin powiedział: - Meg możesz już otworzyć oczy. Przede mną stała piękna, drewniana chata zbudowana z wielkich sosnowych i cedrowych, gładko ciosanych pali. Usytuowana była wśród sosen i cedrów. Nie mogłam powstrzymać się z zachwytu nad pięknem tego widoku. Natychmiast więc znalazłam się pod drzwiami, których wraz z Alwinem zaraz przekroczyliśmy. Tradycji stało się zadość, bo Alwi poderwał mnie i przeniósł przez próg naszego pierwszego, własnego domu. Potem postawił mnie na miękkim dywanie, a sam poszedł po lampę, bo wnętrze spowijał mrok. Stałam tak dopóki nie wrócił, i nie wiedziałam czy powinnam się ruszać . On jednak pociągnął mnie za sobą i weszliśmy do drugiej izby. Na środku ogromnego pokoju stał duży stół syto zastawiony jedzeniem. Pod oknem ujrzałam pięknie przystrojony świerk, pod którym leżał stos różnej wielkości paczek. Alwi podprowadził mnie do stołu i wskazał miejsce. Sam usiadł obok mnie. W tej samej chwili poczułam ciepło jego dłoni a jego orzechowe oczy parzyły na mnie w taki sposób, w jaki tylko człowiek zaochany potrafi patrzeć. Mnie natomiast wydawało się, że śnie. Prosząc Boga, aby ten sen się nie skończył patrzyłam w oczy mojego ukochanego. Tak, to jest moje szczęście - pomyślałam.



Skauci z kraju klonowego liścia

Przez kilka kolejnych dni życie upływało nam spokojnie i bez większych kłopotów. On polował i łowił ryby ja zaś gotowałam. Żylibyśmy sobie pewno tak jeszcze jakiś czas gdyby nie pewien list z Toronto, który przyszedł dziś z samego rana. Treść była krótka:

Sierżant McDowel. Stop Oskarżony o morderstwo Stop Oskarżonego należy schwytać i doprowadzić żywego lub martwego Stop Podpisano inspektor Dan

Kiedy Leni skończył czytać, złożył pismo i powiedział: No cóż Meg najwyższy czas wrócić do policyjnej roboty. Urlop skończony. Potem podszedł do szafy i wyciągnął z niej dwa plecaki. Sama podeszłam do ściany i zdjęłam z niej wiszącą tam fuzję. Stałam tak przez chwilę i patrzyłam na jej lśniącą kolbę. Powróciły wspomnienia fortów Konnej Policji. Nie słyszałam nawet jak Leni wyszedł z chaty.

Kiedy wyjrzałam przez okno sanie były już gotowe. Alwi wrócił, a ja spytałam, czy możemy już jechać.- Tak- odpowiedział i wyszliśmy na zewnątrz. Za chwile mknęliśmy już saniami po lodzie. Po tygodniu podróży dotarliśmy do prowincji o nazwie Columbia Brytyjska. Jechaliśmy jeszcze kilka mil, aż dotarliśmy nad Jezioro Frasera, do faktorii MacCanze. Chodziło nam o szybki kontakt z posterunkiem konnej policji. Posterunek mieścił się w niedużej, drewnianej chacie. Wystarczyło podejść i zapukać do drzwi. Drzwi otworzył młody, wysoki constabl. - Dzień dobry - rzekłam. Jestem Constabl Megan Fraser, a to mój mąż kapral Alwin Lamont. Po tym wstępie konny wpuścił nas do środka. Inspektor Dan czeka na państwa - zakomunikował. Weszliśmy zatem do biura. Pod oknem stała wysoka kobieta, blondynka. Gdy usłyszała nasze kroki krzyknęła radośnie i podbiegła do mnie. - Meg, Megan Fraser! To ty?! - Tak Sakson, to ja ,powiedziałam i nie zwracając uwagi na to, że to ona jest inspektorem, podbiegłam do niej i mocno się uściskałyśmy. Potem chwyciłyśmy się za ręce i zaczęłyśmy tańczyć. Alwi stał z boku i bardzo zdziwiony tym co widzi nie wyrzekł ani słowa. Gdy już zmęczyłyśmy się tymi harcami, usiadłyśmy sobie na ziemi. Wtedy przypomniałam sobie o Alwim. - Alwin Lamont mój mąż - powiedziałam to inspektor Sakson Dan, moja przyjaciółka. Po moim przedstawieniu Alwi i Sakson podali sobie ręce na przywitanie. Kiedy Alwi przysiadł się do nas zaczęliśmy omawiać sprawę sierżanta McDowela. Był już wieczór kiedy skończyliśmy. Nagle Dan wstała i krzyknęła w stronę drzwi. - Luna! Po tych słowach drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki blondyn o niebieskich oczach. - Luna to są państwo Lamont, przedstawiła nas Sakson i wydała mu szereg poleceń co do naszego zakwaterowania. Wraz z owym konnym pokój opuścił Leni, a my zaraz za nim udałyśmy się w stronę chaty, która miała się okazać naszą bazą na najbliższy rok.

Rok w którym tak dalece przysłużyliśmy się prawu, iż nazwisko Lamont stało się powszechnie znane w całej Kanadzie. Niestety McDowel był nieuchwytny. Ja i Alwin przysięgliśmy sobie, ,że jednak go złapiemy, choćby nam to miało zając całe życie.


««  1 2 3  »»